Dzieła operowe wystawiane w Teatrze
Wielkim – Operze Narodowej od wielu już lat przyciągają rzesze
melomanów, adeptów muzycznego gatunku bądź ogólnie sztuk
dramatycznych. Na warszawskiej, a zarazem największej w Europie
scenie operowej, prezentowane są arcydzieła, utwory dopiero
odkryte bądź te dawno już zapomniane. Charakterystyczne twarze, a
raczej - głosy- tej istotnej, polskiej instytucji to czołowe
postaci światowego ,,przemysłu” operowego i bywalcy
najpopularniejszych światowych estrad.
Zachęcona doskonałym przedstawieniem
,,Goplany” Władysława Żeleńskiego, którą miałam okazję
zobaczyć na deskach warszawskiej sceny w marcu, wybrałam się do
Opery Narodowej po raz kolejny. Tym razem dane mi było zobaczyć
operę mającą swoją premierę w Wenecji w 1955 roku. Mowa tu o
dziele ,,Ognisty Anioł” Sergeia Prokofieva, do libretta Walerego
Briusowa. Ta pięcioaktowa opera autorstwa rosyjskiego kompozytora to
dzieło dające ogromne możliwości muzyczne jak i realizacyjne.
Udałam się na nie pełna oczekiwań, które w większości zostały
spełnione. Dlaczego więc, mimo to, zmuszona jestem uznać
,,Ognistego Anioła” za przedstawienie operowe, które mnie
zawiodło?
,,Ognisty Anioł” opowiada historię
Renaty, od dzieciństwa platonicznie zakochanej w aniele Madielu.
Bohaterka, pragnąca bliskości z obiektem swoich uczuć, który nie
może jej takowej zagwarantować, szuka go w spotykanych mężczyznach.
Odrzuca przez to miłość zakochanego w niej i zdolnego do
wszelkiego poświęcenia Ruprechta.Treść libretta porusza bardzo
ważne wątki psychologiczne i stara się rozwiązywać
egzystencjalne problemy bohaterów.
Czynnikiem najbardziej przyciągającym
mnie do zapoznania się z tym właśnie dziełem Prokofieva była
zdecydowanie warstwa muzyczna. Twórczość tamtego okresu jest mi
szczególnie bliska, dlatego niezwykle podekscytowana czekałam na
spotkanie z kompozycją tego rosyjskiego kompozytora. Po tym dziele
operowym słuchacz spodziewać się może naprawdę różnorodnych
doznań muzycznych. ,,Ognisty Anioł” pomimo swojego nowatorstwa i
dużej śmiałości tonalno - rytmicznej, nawiązuje formalnie do
klasycznej, utrwalanej od baroku opery pełnej przepychu.
W
tym aspekcie moje oczekiwania zostały jak najbardziej spełnione. Na
myśli mam zwłaszcza bardzo wysoki poziom techniczny oraz wyrazowy
orkiestry. Nie mogę nie wspomnieć również o umiejętnościach
prowadzącego ją dyrygenta, młodego Bassema Akiki, pod którego
batutą muzycy doskonale wykonali swoją partię. Instrumentaliści
znakomicie sprostali zadaniu oddania nieco witalistycznego charakteru
kompozycji Prokofieva. Wyrazistość rytmiczna i mocne ostinata
nadawały całemu wykonaniu podświadomy puls, utrzymując
zgromadzoną publiczność w stanie zainteresowania i ciekawości.
Wokaliści również wykonali kawał
dobrej roboty, jest jednak do czego się przyczepić. Większość
obsady dzieła pochwalić się może naprawdę ogromnymi
predyspozycjami głosowymi. Które moim zdaniem...nie zawsze zostały
w pełni wykorzystane. Wcielająca się w Renatę litewska
wokalistka, Ausrine Stundyte, mogła moim zdaniem zaśpiewać lepiej.
Do przerwy jej głos nacechowany był oczekiwanymi emocjami, które
po niej już gdzieś wyparowały zostawiając wokal śpiewaczki na
jednolitym, pozbawionym wyrazu poziomie. Scott Hendricks, odgrywający
rolę Ruprechta, podczas trwania przedstawienia śpiewał wciąż
jakby ,,od niechcenia”, a przede wszystkim – bardzo niewyraźnie.
O niebo lepiej sprawdziły się za to postacie drugoplanowe, za co
należy się im ogromny szacunek.
Bar, narkotyki, neony. Praktycznie
wcale nie przemówiła do mnie scenografia oraz ogólna estetyka
utworu. Było to moje pierwsze spotkanie z koncepcją obecnego
dyrektora artystycznego TW-ONu , Mariusza Trelińskiego, wiedziałam
jednak czego mogę się spodziewać. Reżyser zmienił nieco treść
libretta, nie prezentując sceny spalenia Renaty na stosie.
Zminimalizował także znaczenie niektórych postaci, spajając dwie
w jednym. Sposób przedstawienia był w moim odczuciu bardzo ciężki.
Pewna nieoczywistość cechuje interpretacje Trelińskiego...ale czy
musiało to przybrać aż taką formę?
Wiele wątków w interpretacji
reżysera jest dla mnie wciąż niezrozumiała. Zauważyłam pewną
niekonsekwencję w sposobie traktowania wprowadzanych postaci i
powiązania ich z fabułą. Ktoś się pojawia, potem na długo
znika, by za chwilę znowu wrócić, jednak już jako ktoś inny.
Operowanie
światłem, przyznaję, było bardzo efektowne. Felice Ross,
reżyserka oświetlenia zapewne wykonała swoją pracę na typowym
dla niej, światowym poziomie. Jednak nie do końca trafił do mnie
jego faktyczny cel. Migające reflektory, w dosyć ciężkim kolorze
nie jeden raz powodowały dyskomfort. Czy realizatorzy wzięli taką
ewentualność pod uwagę, czy kwestia komfortu widzów pozostała im
obojętna?
Wystawienie ,,Ognistego Anioła” w
TW – ON pozostawiło po sobie mieszane odczucia. Doskonała warstwa
muzyczna znacznie, acz niepotrzebnie, przyćmiona została przez tę
wizualną. Do nasyconej muzyki i akcji, w której tak wiele się
dzieje wprowadzono jeszcze niezwykle skomplikowaną interpretację
sceniczną. Chociaż nie zraziłam się wersją przygotowaną przez
dyrektora artystycznego i bardzo chętnie wybiorę się na kolejne
spektakle operowe w reżyserii pana Trelińskiego, to zastanawiam
się, o co tak naprawdę chodzi? Rozumiem ironiczne i niejednoznaczne
podejście twórców, które najprościej osiągnąć za pomocą
,,kiczu” i przyciągaczy wzroku. Dlaczego jednak dzieło operowe,
które powinno być syntezą muzyki i teatru, tę pierwszą traktuje
marginalnie, skupiając się głównie na efektach wizualnych i czym
bardziej wymyślnej scenografii? Zastanawia mnie także, kiedy
odbiorcy poszukujący prawdziwej opery przestaną zadowalać się
przemanierowanym, nowoczesnym przedstawieniem z zaledwie
akompaniamentem dzieła operowego.
Pozostaje mi tylko zadać pytanie :
,,quo vadis, opero?”i liczyć na to, że odpowiedzią nie będzie
fakt, że zamierza ona zadowolić ludzi. Opera to bowiem dzieło
muzyczne z akcją dramatyczną, a nie przedstawienie z
akompaniamentem muzyki. Nie tędy droga...
Teatr
Wielki – Opera Narodowa, 20 maja 2018 roku
Opera
: Ognisty Anioł
Muzyka
: Sergiei Prokofiew
Reżyseria
: Mariusz Treliński
Dyrygent
: Bassem Akiki

Pamiętam jak pierwszy raz poszłam do Opery na Nabucco Verdiego. Szalenie ciężko było dostać bilety. Udało się bo ktoś nie przyszedł i weszliśmy z listy rezerwowej. Oczywiście Teatr Słowackiego. Super było. Oszałamiające wrażenie.
OdpowiedzUsuń