Koncert
symfoniczny Filharmonii Krakowskiej, a dokładniej – fakt, iż 17
marca takowy się odbędzie – dotarł do mnie stosunkowo późno,
nie przeszkodziło to jednak budzącemu się zaintrygowaniu.
Perspektywa usłyszenia znakomitych kompozycji polskich twórców w
połączeniu z kunsztem wykonawczym Szymona Nehringa wydała mi się
nadzwyczaj kusząca. Na koncert udałam się otwarta na wszelakie
doświadczenia muzyczne, które wykonawcy chcieli zaoferować mi jako
słuchaczowi, lecz także z pewną dawką oczekiwań. Czy zostały
one spełnione?
Wykonanie Uwertury koncertowej E-dur op.12 Karola
Szymanowskiego, otwierające koncert, pozostawiło według mnie wiele
do życzenia. Orkiestra pod batutą Charlesa
Olivieri-Munroe
w bardzo powolnym tempie rozgrywała utwór. Wielu wykonawców
sprawiało wrażenie, jakby instrument miało w ręce pierwszy raz od
kilku godzin, co na tak poważnym koncercie nie powinno mieć
miejsca. Moją uwagę zwrócił również fakt, że wykonawcy
przywiązywali bardzo małą wagę do słuchania siebie nawzajem, a
miejscami, o zgrozo, nawet do jakiegokolwiek patrzenia na dyrygenta.
W skutek czego utwór trochę się rozjechał, chociaż być może
spotęgowane było to po części akustycznymi warunkami sali
krakowskiej instytucji, która każdy pasaż instrumentów
smyczkowych zamienia po prostu w zagadkowy bełkot. Przyznać jednak
muszę, iż wyjątkowo pozytywnie zaskoczyła mnie sekcja
instrumentów dętych drewnianych, która swoje partie wykonywała na
rozsądnym poziomie.
Fantazja A – dur na tematy polskie op.13 Fryderyka
Chopina przez solistę wykonana została praktycznie perfekcyjnie.
Poruszyć muszę jednak ponownie kwestię orkiestry, która powinna
była spełniać rolę akompaniamentu, w tym przypadku jednak
znacznie naruszoną. Zespół wykonawczy, który powinien słuchać
solisty i być od niego zależny, pełnił tutaj funkcję osobnej
partii koncertującej. Zazwyczaj wykonania tego akurat utworu bywały
o niebo lepsze, pozostał więc pewien niedosyt, jak mi się zdaje –
nie tylko w moim przypadku.
Wykonanie Wariacji na
temat Paganiniego autorstwa
Witolda Lutosławskiego przekonało mnie do siebie najbardziej z
wszystkich zaprezentowanych kompozycji. Znakomita gra młodego
pianisty urzekała, a towarzysząca mu orkiestra rzeczywiście nie
odstawała, tylko robiła to, co od początku robić powinna.
Pierwszą część zwieńczyły dwa krótkie bisy solisty, który w
dobrym guście opuścił estradę.
Zamykająca ten muzyczny wieczór II
Symfonia Krzysztofa
Pendereckiego pozostawia po sobie wrażenie zmarnowanego potencjału.
Przeciętny słuchacz zauważyć mógł, że orkiestra, wróciwszy po
przerwie z nowymi pokładami zapału i energii spożytkowała je
maksymalnie w pierwszych 10 minutach trwania utworu. Dalsza część
kompozycji, która na wyeksponowanie zasługiwała zdecydowanie
bardziej , była - nie ukrywam – po prostu nudna. Nie mający gdzie
się rozejść dźwięk nie tworzył oczekiwanego brzmienia, a gęstą
mgłę dźwiękową, która dla uszu przystępna nie była.
Sobotni wieczór w Filharmonii
Krakowskiej spędziłam miło, ale nie będę ukrywała, że zdarzało
mi się bywać na lepszych koncertach. Orkiestra symfoniczna
Filharmonii Krakowskiej powinna jeszcze nieco popracować nad warstwą
artystyczną swoich wykonań, a wydaje mi się, że posiada wszystkie
potrzebne do tego przymioty. Mam więc nadzieję, że przyjdzie
kiedyś taki dzień, w którym zespół mnie zaskoczy. Pozytywnie
zaskoczy.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz